Żyjemy w czasach agresywnej globalizacji. Cały świat napełnia kieszenie Pepsico, jeździ samochodami Volkswagen Auto Group, a wielkie wydarzenia zza oceanu realnie odbijają się na „szarej polskiej rzeczywistości”. Wielkie brandy figurują od nowojorskich ulic, przez Saharę do azjatyckich metropolii. Nic dziwnego, że pędząca w otchłań komercjalizacji piłka nożna również stała się globalnym super-rynkiem. 22 facetów kopiących piłkę na trawiastym boisku nie obchodzi już jedynie Europejczyków – gdy Real Madryt wygrywa finał Ligi Mistrzów, krzyk i furia radości poza Hiszpanią brzmi w Pekinie, Waszyngtonie, Kairze etc.
Futbolówkę kopią już wszędzie. I choć reszta świata ugina się pod poziomem lig europejskich, nowe rynki dla pozyskiwania przyszłych kopaczy wyrastają jak grzyby po deszczu. W końcu – nie trzeba fizycznie być obok wielkiej piłki, żeby ją kochać. W erze tworzenia się korpo-klubów, które są w stanie generować niewyobrażalne zyski, zakochany kibic stał się lukratywnym klientem, bo i koszulkę kupi, i na mecz z rodziną przyjedzie, i będzie opłacał abonament nadawcy spotkań. Wielką masę konsumentów, którzy nie wybrali jeszcze jakiemu zespołowi oddadzą swoje serce i portfel, europejscy giganci zauważyli w Azji. I z pożądanym skutkiem, ponieważ na dalekim wschodzie kolorowy świat piłkarskich pół-bogów porwał tłumy.
Dzięki czemu na najpoważniejszych stadionach świata swoje umiejętności zaczynają prezentować również Azjaci. Reprezentacje narodowe tego kontynentu pojawiają się w fazach pucharowych Mistrzostw Świata, a za rok po raz drugi w historii odbędzie się tam sam turniej. Piłkarska mapa Azji ma jednak jeden czerwony punkt, ściślej kropkę, która dokładnie pokazuje, gdzie grają najlepiej. Na 6 rozgrywanych w XXI wieku Pucharów Azji, Japonia czterokrotnie brała udział w finale, triumfowała 3 razy, a obok Korei Południowej nie opuściła żadnego mundialu w trwającym stuleciu.
Poniżej kilka słów o tym, jak futbol skolonizował Japonię oraz dlaczego kraj, który kompletnie nie nadaje się na świątynię tego sportu, jest najlepszy na swoim kontynencie.
Między szkółkami
Japonia – kraj Toyoty, biurokracji, etyki pracy, powiedzeniowo „kwitnącej wiśni i samurajów” – 30 lat temu z futbolem miała nie po drodze. Tamtejsza piłka stanowiła okno wystawowe i kolejne miejsce na reklamę dla uznanych marek, stąd na najwyższym poziomie mogliśmy podziwiać mecze zespołów takich jak: Nissan FC – Tokyo Gas F.C. Aktorem pierwszoplanowym wśród japońskich sportów był bezkonkurencyjnie bejsbol. Kultura kraju nie szła w parze ze specyficzną kulturą piłkarską, a żeby przekonać większość Japończyków do kopania piłki potrzebny był swoisty Sensei, niosący kaganek oświaty.
I faktycznie na wyspie pojawił się ktoś taki. Były amerykański piłkarz, pierwszy grający w Japonii, Tom Byer został symbolem przemiany sportowej w kraju. Już jako szeregowy trener widział braki w szkoleniu najmłodszych, a dodatkowo w głowie roiło się mu od potencjalnych rozwiązań. Oczywiście w roli podrzędnego pracownika szkółek nie miał zbyt wiele do powiedzenia na temat modelu treningowego, ale wytrychem do słyszalności okazał się… jeden z brandów Nestle – Milo. Marka już wcześniej promowała się organizacją dziecięcych turniejów oraz chętnie umieszczała wizerunek młodego piłkarza na opakowaniach produktów. Pod logiem producenta napojów czekoladowych Byer stworzył ponad 2000 obozów szkoleniowych, które zaangażowały więcej niż pół miliona osób – dzieci, rodziców i trenerów. Cały plan szkoleniowy Amerykanina opierał się przede wszystkim na doskonaleniu umiejętności technicznych. Uważał, że pracując u podstaw z mniej utalentowanymi zawodnikami łatwiej będzie podnieść ogólny poziom piłkarski w państwie. Były zawodnik, już jako twarz młodzieżowego futbolu w kraju, przyciągnął uwagę mediów, co zaowocowało kolejnym wielkim krokiem w popularyzacji „europejskiego” sportu na innym kontynencie.
Tom Byer,fot: Pinterest
Niebieski Samuraj
Kolejnym punktem zapalnym w miłości Japonia-futbol okazały się Mistrzostwa Świata. Organizacja wielkiego turnieju niebagatelnie wpływa na zainteresowanie dyscypliną i nagrzewa umysły fanów jak nic innego, wiemy to chociażby z własnego przykładu. Lata 90’ oprócz rewolucji Toma Byera przyniosły państwu kwitnącej wiśni niesamowite piłkarskie emocje. Mundial 94’ wypadł reprezentacji z rąk w ostatnich minutach kwalifikacji, kiedy Irak wydarł u siebie remis w 91. minucie! W tym samym roku państwo ogłoszono organizatorem turnieju w 2002 roku, Byer otworzył pierwszą szkółkę w ramach dużego projektu Coerver, a coraz więcej oczu spoglądało na zachodnią dyscyplinę z zaciekawieniem.
Cztery lata później presja na zakwalifikowanie się do Mistrzostw była jeszcze większa. Żaden kibic nie chciał mieć poczucia, że na własnym mundialu „Niebiescy Samuraje” znajdą się nie ze względu na umiejętności, a na rolę gospodarza. Tak samo jak wcześniej rozstrzygnięcie zapadło rzutem na taśmę, tym razem w dogrywce, gdy Japończycy w 118. minucie po raz pierwszy w historii dostali się na najważniejszy turniej w piłce nożnej. Po debiutanckim mundialu i tuż przed własnym, w kraju rozpoczął się futbolowy boom, który perfekcyjnie wykorzystał znany już wam Amerykanin.
Mecz z Iranem, który dał Japończykom pierwszy występ na MŚ, fot: Persian Football
Piłkarskie show
Wzrastające zainteresowanie piłką nożną pchnęło japońską telewizję do utworzenia stricte piłkarskiego segmentu w popularnym porannym show dla dzieci – Ohasucie. Bohaterem serii został… Tom Byer, co umożliwiło szkoleniowcowi na co dzień trafiać do domów milionów młodych Japończyków. To tak, jakby w postkomunistycznej Polsce co dzień w czasie dobranocki Waldemar Fornalik pokazywał najmłodszym jak opanować przyjęcie kierunkowe. Trener z wielkim entuzjazmem promował ideę samodzielnej nauki futbolu w domu. Wydał nawet komiks manga, który zdominował listy sprzedażowe sumą 1,2 miliona sprzedanych kopii. Filozofia jednoosobowej zabawy z piłką idealnie trafiła do głów japońskich młodocianych. Tak jak w naszym regionie futbol z beztroskich lat kojarzy się z bieganiem za szmatą po podwórku, koledzy 9000 km dalej konsumowali go głównie w formie żonglerki w domu. Powodu, dla którego w dwóch innych regionach sprawdziły się dwa zupełnie różne sposoby nauki doszukuje się w różnicach kulturowych. Proces szkoleniowy, jaki zalał Japonię pod koniec ubiegłego wieku, przyczynił się do wykształcenia wielu uzdolnionych technicznie zawodników. Braki fizyczne i mentalne skutecznie załatano nienagannymi manierami gry. Połączmy to z szalejącym w anime kapitanem Tsubasą, a otrzymamy archetyp piłkarza, jaki powstał w głowach młodych Japończyków – świetna technicznie, zwinna, szybka „dziesiątka”.
Z roli młodszego brata bejsbolu dyscyplina przeistoczyła się w poważnego pretendenta do nowego sportu narodowego. W latach 90’ na azjatyckiej wyspie piłka kopana pchała się do życia publicznego drzwiami i oknami. W XXI wiek kraj wchodził jako nowe miejsce na mapie światowego futbolu, a ówczesna młodzież dorastała obok dynamicznie rozwijających się szkółek i żonglowanej piłki w komiksach, na kasetach czy w telewizji. Kierunek, jaki obrał nasz ukochany sport tylko wzmógł dalszą fascynację na dalekim wschodzie, gdzie Japonia figuruje jako swoisty ambasador i idealny rynek nowych zapaleńców.
Kadr z Oha-suty, programu, w którym występował Byer, fot: Alchetron
Płocki celebryta
Jeszcze rok temu w szeregach drugoligowego japońskiego Jubilo Iwata grał polski bramkarz – Krzysztof Kamiński. Sytuacja obecnej „jedynki” Wisły Płock rzuca ciekawe światło na postrzeganie piłkarzy w kraju kwitnącej wiśni. 30-latek przyznaje, że jako kluczowy zawodnik drugoligowca miał problem z… popularnością. Opowiada o fanach czekających po meczu, aby zrobić mu lub sobie z nim zdjęcie. Ponoć zainteresowani fotografią lub autografem potrafili przychodzić na treningi, a Polakowi zdarzało się wychodzić bocznym wyjściem zasłaniając się kapturem. Przypominam – drugoligowy klub. Kamiński opowiadając zwraca uwagę na to, jak bardzo dowartościowany społecznie jest tam zawód piłkarza. Będąc lokalną gwiazdą można spokojnie liczyć na lokalnych psychofanów, którym nie przeszkadza kolejne z rzędu zdjęcie z tym samym zawodnikiem. Cóż, mniemam, że w Płocku bramkarz nie musi zbyt często uciekać przed sympatykami.
Właśnie z tego powodu europejskie kluby tak zaciekle walczą o azjatyckiego kibica. Pieniądze, które brną jedwabnym szlakiem na stadiony Europy fundują nam kolejne astronomiczne kwoty transferowe i niewiarygodne kontrakty. Rynek japoński, poza oczywistymi Barcą i Realem, plądruje w ostatnich latach Chelsea. Tak nacjonalistyczne społeczeństwo z zakorzenionym patriotyzmem i ogromną potrzebą poczucia „japońskości” (co prowadzi jednocześnie do różnych patologii) skłonne było rzucić się na koszulki Chelsea głównie dla loga sponsora. W 2015 roku japońska Yokohama Tyres zastąpiła koreański Samsung, co najprawdopodobniej było głównym powodem wzrostu sprzedawalności trykotów „The Blues”. Wcześniej właśnie brand producenta elektroniki z państwa o niekoniecznie przyjaznych stosunkach zniechęcał konsumenta z kraju kwitnącej wiśni. Azjatycka wyspa to rynek pełen popytu, na którym nie trudno się sprzedać. Wystarczy opowiedzieć piękną historię, pokazać się na przedsezonowym tournée albo jedynie zmienić sponsora.
Krzysztof Kamiński, fot: Łączy Nas Piłka
Nowy Tsubasa i dlaczego go nie ma
Po 30 latach ekspansji futbol zrównał się z bejsbolem na japońskim piedestale sportów, a da się usłyszeć głosy, że obecna młodzież z większą estymą patrzy na Cristiano Ronaldo, niekoniecznie na Babe’a Rutha. Tom-san, jak wychowane na Amerykaninie pokolenia nazywają Byera, podczas japońskiego eventu Adidasa zawstydził swoją krajową popularnością samego Zidane’a. Trudno się dziwić, jeśli właśnie jego szkółkom przypisuje się wychowanie Keisuke Hondy i Shinjiego Kagawy. Ta dwójka, ale też inni reprezentanci „Niebieskich Samurajów” udowodnili piłkarską wartość Japonii na doprawdy weryfikującym poziomie. O ile utarty w ostatniej dekadzie zeszłego stulecia stereotyp piłkarza spowodował nadwyżkę technicznych atakujących, na głębokich wodach poradzili sobie też Yoshida i Tomiyasu.
Paradoksalnie narodowe dążenie do „nowego Tsubasy” widnieje z biegiem czasu jako wada japońskiego systemu. O ile nie możemy odmówić szkoleniu Byera stworzenia wielu świetnych technicznie skrzydłowych, ofensywnych pomocników i napastników, do zarzucenia jest kilka istotnych braków w „japońskim piłkarzu”. Na próżno wśród nich szukać bowiem pomocników z unikatową wizją gry i architektów akcji. Podobnie pomocników defensywnych, którzy czytaliby grę niczym dobrą książkę. Owszem, przewinęło się kilku bocznych obrońców, a nawet stoperów, ale chyba nikt nie uzna, że Japonia słynie z graczy zespołowych. Zaznacza to nawet sam Tom-san, mówiąc, że pewne bariery są w kraju kwitnącej wiśni nie do przeskoczenia. Twórca tamtejszego futbolu przyznaje, że w tej kulturze dużo ciężej o stworzenie zawodnika świetnego mentalnie. Dlatego nie przyszło nam jeszcze oglądać japońskich zadziorów ani liderów, może poza bezprecedensowym przypadkiem Yoshidy.
Na drodze do wychowania nowych mistrzów stoi również infrastruktura. Japońskie metropolie, wypchane jak wyprawka szkolna pierwszoklasisty, sprawiają wrażenie, jakby niemożliwym było znaleźć w nich miejsce dla budki z kebabem, a co dopiero dla boiska do piłki nożnej! Tomasz Motyka – polski trener pracujący w Japonii – wspomina, że nawet w pół-milionowych dzielnicach mieszkańcy mogą liczyć tylko na dwa sztuczne place gry, bo o utrzymaniu naturalnej murawy w tamtym klimacie nie ma mowy. Trener głośno krytykuje także biurokrację i niejawne zasady nadawania uprawnień trenerskich, co paraliżuje wiele szkoleniowych karier w kraju. Wydaje się, że w takim miejscu piłka nie ma prawa ewoluować, a jednak, „Niebiescy Samuraje” dumnie górują nad resztą kontynentu.
Piękne boisko na dachu w Tokio, dla atencji, fot: Wikipedia
Nic nie rozumiem, choć wszystko jest jasne
Walka z ograniczeniami wychodzi dotychczas na plus japońskiej piłce, która maślanym wzrokiem spogląda na Kubo i Minamino, grających w największych klubach świata. Zakochanie w dyscyplinie przezwycięża systemowe bariery i pcha na świat kolejne pokolenie piłkarzy szkolonych na spuściźnie Toma Byera. W Tokyo, Yokohamie czy Kioto nauczyli się, że klub lepiej nazwać od nazwy miasta, nie sponsora, a dla wielu Japończyków futbol stanowi oderwanie od pędzącego rytmem koniunktur i stóp procentowych świata. Jako poważny konkurent, studnia bez dna dla skautów lub po prostu rynek zbytu, kraj kwitnącej wiśni jest integralną częścią świata piłki nożnej.
Dodaj komentarz