W gruncie rzeczy sezon 19/20 był solówką Liverpoolu. The Reds tańczyli na angielskim parkiecie, depcząc przy okazji całą resztę, pijąc wszystkie drinki, jedząc cały tort, a pozostałej dziewiętnastce zostawiając co najwyżej okruchy. Od sierpnia do lipca nad całym krajem niósł się rock&roll grany przez kapelę Jurgena Kloppa.
Hałas nie przeszkadza tak bardzo, kiedy dochodzi z wielkiej odległości – w Londynie muzyka nikomu specjalnie nie dokuczała, ponieważ mieli tam problemy ważniejsze niż czyiś sukces. W Bournemouth czy Brighton metalowe rytmy brzmiały jak pomrukiwanie. Ale jeśli każde szarpnięcie gitary odbywało się tuż za rogiem, mogło się albo pójść z rytmem, albo schować głowę pod poduszkę.
Podczas wielkiej, czerwonej fiesty w Liverpoolu, większość pokonanych siedzi w swoich problemach setki kilometrów dalej, a jeden z nich, niebieski Everton, jest skazany na przyglądanie się świętującym rywalom z każdego okna i balkonu. Krwista sceneria miasta i “You’ll Never Walk Alone” śpiewane za rogiem sprawiają, że przegrany sezon boli kibica The Toffees jeszcze bardziej. A niestety, radość odwiecznego rywala to nie jedyny powód do zmartwień.
Kolos na nogach z waty
Nazwanie Evertonu zespołem z czołówki stwarza pewien problem. Z jednej strony niebiescy z Liverpoolu przez lata trzymali się górnych rejonów tabeli, ale na podium nie stali od dekad. Pomimo tego w swoich celach nieprzerwanie mówią o wielkości. Spośród wszystkich klubów Premier League, to właśnie ten kojarzy mi się najbardziej ze słowem rozczarowanie, bo jak inaczej określić coroczną ambicję walki o puchary i przełamania TOP6, kończoną w środku tabeli z grymasem zawiedzenia na twarzy.
Marco Silva foto: AS
Mam wrażenie, że Everton ciągle trwa na kacu po rozstaniu z Davidem Moyesem. Szkot dawał klubowi epitet, który obecnie może napełniać serca fanów tęsknotą – stałość. Odkąd namaszczony przez sir Alexa Fergusona menadżer opuścił Goodison Park, stadion stał się szamotaniną różnych wizji. Jeśli spojrzymy na następców Moyesa, ujrzymy skrajnie różne pomysły na grę połączone z preferowanymi pod każdy z systemów transferami. W tym momencie szatnia The Toffees jest zlepkiem każdego z przeszłych spojrzeń, a pchnięcie jej ku klubowym ambicjom jest jeszcze trudniejsze niż kilkaset milionów funtów temu.
Wraz z minionym sezonem pod gilotynę trafił projekt Marco Silvy. Portugalczyk wydawał się orędownikiem nowoczesności na powiewającym starością Goodison. Stały za nim założenia charakterystyczne dla futbolu nowej generacji, m.in. morderczy, wysoki pressing i rozgrywanie od obrony. Everton miał być wielką drużyną, więc stwierdzono, że ma grać jak na wielką drużynę przystało. Niestety styl The Toffees od początku sezonu dobrze wyglądał jedynie w statystykach, podczas gdy boisko weryfikowało ich bezlitośnie. U sedna problemu leżały przede wszystkim nietrafione i przepłacane transfery w chaosie menadżerskim, ale nawet tak dotkliwe utrudnienia nie usprawiedliwiały zapuszczenia drużyny do strefy spadkowej.
Ciężko nazwać projekt Silvy złym, wręcz przeciwnie, według statystyk jego edycja Evertonu grała, jak na górną połowę tabeli przystało. Sąsiedzi lidera stworzyli sobie siódmą liczbę sytuacji oraz dopuścili dziewiątą najmniejszą liczbę akcji przeciwnika, grając przy tym czwartym najbardziej intensywnym pressingiem w lidze. Wykonanie pomysłu byłego menadżera Watfordu było po prostu (cholernie) nieskuteczne. I może wydany za chwilę osąd zabrzmi jak wymówka trenera z Ekstraklasy, ale istotnie znajdował on odzwierciedlenie w grze zespołu, któremu najzwyczajniej brakowało charakteru.
foto: carloancelott.it
Nowe szaty króla
Trudno uwierzyć, ale pod rządami Marco Silvy Everton nigdy nie dał rady odrobić strat na więcej niż remis. Jeśli The Toffees tracili bramkę jako pierwsi, mecz był już praktycznie rozstrzygnięty. Jakże wielki stanowiło to kontrast dla grającego kilka przecznic dalej Liverpoolu, który na dramatycznym odrabianiu strat budował aurę wokół siebie. Różnica woli walki w obu stołecznych klubach była wprost przytłaczająca. Nic dziwnego, że szefostwo niebieskiej części zdecydowało się zwolnić menadżera, który pokazał piłkarzom jak grać, ale nie potrafił posłać ich w bój. Na jego miejscu pojawił się spec od zarządzania szatnią w wielkim futbolu.
Można powiedzieć, że przystanek w Liverpoolu jest znakiem upadającej renomy słynnego Carletto. W końcu po Mediolanie, Madrycie, Londynie, Paryżu i Monachium, klub ze środka tabeli Premier League wygląda jak miejsce dla niepełnosprawnych na parkingu. Król Carlo, stojąc przy linii niedaleko Pickforda, Keane’a i Daviesa, za nic w świecie nie przypomina menadżera, który przybijał piątki z Cristiano Ronaldo, a nowe szaty, lekko mówiąc, wydają mu się nie pasować.
Oprócz wniesienia do klubu, familijnej wręcz, atmosfery, Włoch poczynił istotne zmiany w sposobie gry drużyny. Flagową dla Evertonu stała się formacja 4-4-2, w której wielkie pole do popisu ma duet napastników – niejako symbol minionej kampanii. Podejście do meczu zmieniło się diametralnie. Styl gry pod banderą Ancelottiego nabrał elastyczności. Dużo częściej ekipa starała się dopasować sposób do przeciwnika niż odwrotnie. Nie możemy powiedzieć, że z przyjściem Carletto na Merseyside zniknął morderczy pressing i budowanie akcji od zalążka w defensywie, ponieważ doświadczony menadżer brał z tego, co zostawili mu poprzednicy, pełnymi garściami. Zespół potrafił naciskać przeciwnika jak za czasów Silvy i Koemana, ale też cierpliwie czekać na błędy, jakby na ławce był Sam Allardyce.
foto: Royal Blue Mersey
Od samego początku widoczne było zaufanie nowego menadżera do wychowanków klubu. W układance Ancelottiego na pierwszy plan wybili się: Tom Davies, Mason Holgate czy Dominic Calvert-Lewin, którzy w wizji poprzednika byli jedynie rezerwowymi. To właśnie 23-letni napastnik jest dotychczas najlepszym strzelcem Evertonu Włocha. Carletto wydobył również inne diamenty akademii, pokazując światu Anthony’ego Gordona i Jarrada Branthwaite’a. Pewność w stawianiu na młodzież sprawia, że były menadżer Napoli daje się fanom pokochać, a tworzenie kadry wokół wiernych zawodników, którym dało się szansę, zamiast na podstawie wielkich transferów, jest drogą, która może okazać się słuszna w Evertonie zniszczonym przez transferowy szał.
Aprilia z Merseyside
zawodnik sezonu wg Anatomii: RICHARLISON
zawodnik sezonu wg redakcji: RICHARLISON
Jeśli kibice z Goodison Park mogą podziękować Marco Silvie za cokolwiek ze szczerym sercem, najpewniej jest to transfer Richarlisona. Portugalczyk pociągnął go za sobą z Watfordu, otwarcie deklarując, że uwielbia tego zawodnika i ma zamiar iść z nim coraz wyżej. Menadżer nie przewidział pewnie, że ledwie półtora roku po tych słowach znajdzie się na bruku, a jego nabytek będzie na afiszu klubu jako gwiazda numer 1.
Nic dziwnego, że kolejny szkoleniowiec również zakochał się w talencie napastnika. Rich jest w stanie zachwycić pod naprawdę wieloma względami. Potrafi strzelać słabszą nogą i fenomenalnie gra głową. Dodatkowo wyróżnia się warunkami fizycznymi – jest dobrze zbudowany i bardzo szybki. Technicznie nie odstaje bardzo od najlepszych skrzydłowych ligi, ponieważ tak dobrze jak na szpicy, jest w stanie zagrać na boku. Nie można odmówić mu pracowitości, wśród napastników zdołał osiągnąć największą liczbę odbiorów w minionym sezonie. Idealnie nadaje się do gry w wysokim pressingu, ale jest też prawdziwym killerem podczas kontrataków. Jedynym poważnym brakiem w jego piłkarskim indeksie może być umiejętność zachowania zimnej głowy. Brazylijczyk często reaguje bardzo wybuchowo, a sędziowie Premier League, po trzech latach wspólnej pracy, mają prawo mieć go już dość.
Sam gwiazdor publicznie ustanowił sobie cel 20 bramek w przyszłej kampanii, na co Ancelotti z uśmiechem odparł:
Uważam, że nie ma racji. Celem nie powinno być 20, a minimum 30. Miałem napastników, którzy strzelali po 60, ich nazwiska nie mają znaczenia. Nawet w Anglii Drogba strzelił dla mnie 29. Dlatego celem Richarlisona powinno być 30.
Z jednej strony jarmark, a z drugiej Europa
Każdy nowy sezon z Evertonem rozpoczyna się identycznym pytaniem: Czy to już teraz? Karkołomna batalia o zaistnienie w Europie wciąż trwa. Dotychczas drogą do prestiżowych rozgrywek miał być dla klubu rynek transferowy. Pieniądze inwestowane w kadrę stały na iście europejskim poziomie, w przeciwieństwie do kupowanych za nie zawodników. Everton zbyt późno zorientował się, że jego projekt to bieżnia dla kota, a nie autostrada ku wielkim stadionom. Już nawet miejsce zaraz za plecami czołówki stało się dla nich sufitem, ponieważ podczas wysiłków w zamkniętym kole, na tor wyścigowy wjechali nowi gracze. Menadżer pokroju Ancelottiego to ostatnia szansa na powodzenie w Merseyside.
Można jedynie próbować domyślić się, jak ważne jest doświadczenie Włocha w kontekście globalnych celów Evertonu. Stąd rodzi się pytanie: Jeśli nie on, to kto!? Miniony sezon nie daje zbyt wiele pozytywnych przesłanek, ale również nie jest szczególnie obfity w negatywne. 12. miejsce to ogromne rozczarowanie, nawet biorąc pod uwagę start Carletto z 15. pozycji. Naiwnie brzmi też doszukiwanie się rewolucji w transferach, przecież już to przerabialiśmy. Wyzwanie Włocha jest ogromne i na pewno nietypowe wśród innych w jego karierze. Przychodząc mówił o Lidze Mistrzów, teraz używa już tylko eufemizmu puchary, jednak i to wydaję się przypominać popularny mem z doomerem w masce.
Moim zdaniem Everton przez ostatnie lata zakopał się w dołku, z którego nawet Ancelotti nie da rady wyciągnąć go w rok. Szansę widzę jedynie w długofalowym zaufaniu do Włocha, unikając kolejnego zwalniania menadżera po zniżce formy. Według mnie w przyszłej kampanii możemy spodziewać się The Toffees w samym środku tabeli. Europa ciągle pozostanie dla klubu marzeniem, a czerwona część miasta ponownie przyćmi, lekką już, niebieską poświatę.
Dodaj komentarz